szczęście to stan umysłu...


nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło

Przecięłam się w palec, dość mocno, nawet bardzo mocno. Na tyle mocno, że trzymając rękę w górze i ściskając mocno ranę, krew przeciekała mi między palcami. Nawet się przestraszyłam, że mogę mieć problem z zatamowaniem krwi. No cóż, przykra i bolesna dla mnie sprawa, jednak jest to przypadek jakich wiele zdarza się na świecie i nie byłoby sensu nawet o tym wspominać gdyby nie to, że cała ta sytuacja wiele mnie nauczyła.

Gdy już udało mi się zatamować krew (bolało dalej jak jasna cholera) nie mogąc nic robić usiadłam sobie wygodnie i zaczęłam się zastanawiać nad sytuacją.

Stwierdziłam przede wszystkim, że mam niezmiernie ograniczone możliwości działania. Cała jedna ręka, którą musiałam trzymać w górze, żeby mi się krew nie lała, była wyłączona z możliwości używania. Nagle zdałam sobie sprawę jak bardzo mnie to ogranicza! Kto by pomyślał…

Co w takiej sytuacji zrobiłabym kiedyś? Ponieważ zaczynałam już być głodna, więc wzięłabym chleb w całości, bez krojenia na kromki i zjadłabym go nawet bez masła przegryzając pomidorem równocześnie użalając się nad sobą jaka jestem biedna, bo nie ma mi kto nawet kromki chleba ukroić. Po takiej kolacji czułabym się jeszcze gorzej uświadamiając sobie, że szlag trafił moją obecną dietę wykluczającą białe pieczywo. Idąc dalej tym torem myślenia, tak jak mi się to często zdarzało, przeszłabym do obwiniania siebie, świata, okoliczności i nie wiadomo czego jeszcze. Będąc już kompletnie podłamana, straciłabym już wszelką energię, której i tak nie miałam za dużo. I poszłabym spać bez przerwy użalając się nad swoim ciężkim losem i zabierając ze sobą ten stan do swoich snów. Oczywiście kolejny dzień rozpoczęłabym od przypomnienia sobie całego tego mojego nieszczęścia i użalanie się nad swoim losem rozpoczęłoby się na nowo. Konsekwencją takiego postępowania byłoby to, że jadłabym potrawy, które mi nie smakują, zawaliłabym cały plan nowego sposobu odżywiania, który skrupulatnie przestrzegałam od jakiegoś czasu, nie zrobiłabym tego co miałam zaplanowane, a co najgorsze, cały czas byłabym w kiepskim humorze co mogłoby mieć jeszcze inne, nie do przewidzenia konsekwencje. Poszłabym torem, który w ogóle mi się nie podoba, nawet nie zdając sobie sprawy, że mogłoby być inaczej i, co najważniejsze, że zależy to wyłącznie ode mnie!

         A jak było naprawdę?

Przede wszystkim przyjęłam do wiadomości swoją sytuację i zaczęłam rozpatrywać jakie mam możliwości działania. Przypomniałam sobie o ludziach, którzy nie mają obu rąk i dają sobie świetnie radę z samoobsługą. Oczywiście dochodzą do takich rewelacyjnych wyników po długim czasie prób i błędów. Jasne, że nie potrafiłabym w tamtej chwili im dorównać, ale ja miałam jedną rękę i to prawą do dyspozycji, więc byłam w o wiele lepszej sytuacji. Myślałam sobie tak: „oni mogą to i ja” i tak w kółko. Ta myśl dodała mi wiary w siebie, bo nie chciałam się poddać, nie chciałam zrezygnować z tego co sobie zaplanowałam. A plany miałam ambitne jak na osobę nie przyzwyczajoną do używania tylko jednej ręki. Miałam w planie zrobić na kolację bakłażana nadziewanego risottem. Produkty już miałam gotowe i nie chciałam zmieniać planów z powodu tego wypadku. Przez chwilę mocowałam się z tym pomysłem uważając go za nierealny, ale myśl pod tytułem „oni mogą to i ja” dodawała mi odwagi. Zdecydowałam się to zrobić i natychmiast wzięłam się do działania. Pierwsze wrażenie jakie mi się nasunęło to to, że wszystko robi się dwa razy dłużej. Trudno. Co chwilę pojawiał się problem, bo nie mogłam sobie poradzić z najprostszymi rzeczami. Gdy udało mi się już przekroić bakłażana na pół i wydawało mi się, że najtrudniejsze już za mną, to okazało się, że wydłubanie środka jest jeszcze trudniejsze. Zaczęłam sobie pomagać łokciem skaleczonej ręki, ale w pewnym momencie musiałam poruszyć jakimś mięśniem tej ręki, bo nagle krew znowu zaczęła się lać i polała się na już wydrążonego bakłażana. Miałam serdecznie dość. Zastanawiałam się co zrobić z całym tym bajzlem, ale zmobilizowałam się kolejny raz i powoli dokończyłam gotowanie, nawet posprzątałam po sobie. Kolacja wyszła super. Co to była za satysfakcja!

Ale to nie był jeszcze koniec problemów. Ręka bolała, trudno było cokolwiek robić. Na drugi dzień było niewiele lepiej. Mogłam odpuścić sobie wiele spraw jednak postanowiłam wytrwać w wytrwałości i robić wszystko to co chcę. I udało się (mniej więcej). Choć zapał malał z dnia na dzień.

A czego mnie ta sytuacja nauczyła? Na początek trochę o życiu niepełnosprawnych. Okazało się, że wcale pierwszy dzień nie był najtrudniejszy! Bo jak się człowiek uprze, to może sobie nawet zrobić zabawę z bycia niesprawnym – przez pół godziny. Można rzucić sobie wyzwanie, że zrobię wszystko jakbym była w pełni sprawna – przez 2 dni. Ale później to już nie wystarcza. Później potrzebna jest akceptacja, cierpliwość i wytrwałość do entej potęgi. To jest o wiele trudniejsze.

Czytałam kiedyś historię kobiety, która miała skomplikowane złamanie ręki. Była bardzo dzielna przed i po operacji, również w czasie rehabilitacji. Lekarze ją chwalili za ogromne samozaparcie podczas ćwiczeń i dyscyplinę. Po pewnym czasie wyszła ze szpitala jednak ręka nie była sprawna i nie było wiadomo czy będzie kiedykolwiek. Jak sama o tym pisze, dopiero wtedy się załamała. Szary zwykły dzień ją przytłoczył, brak nadziei.

Gdy ja codziennie obserwowałam swoją ranę, to mimo, że bardzo powoli, to jednak goiła się po trochu. Ta świadomość dodawała mi otuchy. Gdy nie ma nadziei na poprawę sytuacji to możliwości są dwie: albo zaakceptuje się to co jest i wtedy otwierają się nowe możliwości działania, o których się wcześniej nawet nie śniło, albo nie zaakceptuje się sytuacji i wtedy jest koszmar, dół bez dna.

Zauważyłam, że często zdarza się, że ktoś akceptację uważa jako poddanie się. Jest wręcz odwrotnie! To właśnie akceptacja tego co jest pozwala szukać nowych rozwiązań. Ale cóż, to jedna z tych rzeczy, o których można się przekonać tylko na własnym przykładzie.

Ta sytuacja ze skaleczonym palcem pokazała mi również jak mało doceniam na co dzień to wszystko co robię za pomocą swojego ciała. Moje oczy, ręce i wszystkie inne części ciała służą mi od rana do wieczora, a nigdy mi nie przychodzi do głowy, że to wcale nie jest oczywiste! Nie wszyscy chodzą, nie wszyscy widzą lub słyszą, nie wszyscy mogą normalnie jeść!

Jednak kto by na co dzień doceniał tak przyziemne sprawy. Tak ma być. A jednak nie zawsze tak jest. Wiedzą o tym osoby niepełnosprawne. Jan Kochanowski pisząc „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie jako smakujesz, aż się popsujesz” też musiał coś o tym wiedzieć.

Podsumowując:

Gdy znajdujemy się w trudnej sytuacji mamy przynajmniej dwa wyjścia: albo zaczynamy narzekać obwiniać wszystko i wszystkich dookoła, albo szukamy rozwiązania problemu jednocześnie zastanawiając się czego ta sytuacja miała mnie nauczyć, bo „Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło”. Ja wybrałam to drugie wyjście. A ty?