szczęście to stan umysłu...


część 6

Po przeanalizowaniu sytuacji od strony fizycznej uznałam, że najważniejsze jest podwyższenie odporności organizmu. Postanowiłam zostawić żołądek w spokoju i zająć się tylko układem odpornościowym. Założyłam, że jeśli odporność będzie na wysokim poziomie to żadne niszczycielskie bakterie nie mają szans utrzymać się w ciele.

A jak podwyższyć własną odporność? Na początek postanowiłam opanować niespokojny umysł i skupić się na miłości i radości. Taa, łatwo powiedzieć. Ale jak to zrobić, gdy wewnątrz króluje strach, przygnębienie i skłonność do depresji?

Potrzebny był kolejny plan dotyczący zmiany stanu wewnętrznego ze smutku i lęku na radosny i pełny miłości. Jako, że uczucia nie kierują się ani rozsądkiem ani logiką, więc plan działania wcale nie musiał być ani rozsądny ani logiczny. Miał być tylko skuteczny.

Ułożyłam więc własną strategię osiągania stanu zadowolenia, radości i spokoju. Podstawowa i najważniejsza w tym rzecz to była stała i nieustająca kontrola umysłu. Ponieważ miałam silne tendencje do negatywnego myślenia, była to sprawa najtrudniejsza. Nie mogłam sobie wtedy pozwolić na negatywizm, bo zdawałam sobie sprawę czym to grozi. Utrzymanie myśli pod kontrolą to była konieczność. A motywację miałam potężną. Nigdy w życiu, ani wcześniej przed tą chorobą, ani później, nie byłam tak zdyscyplinowana w działaniu jak wtedy. Groźba śmierci daje jednak potężnego kopa do działania i okazuje się nagle, że to co wcześniej wydawało się niemożliwe do zrobienia, w takiej sytuacji robi się bez żadnego problemu.

 Aby od razu dać zajęcie umysłowi i nie pozwolić mu na samodzielne harce przygotowałam kilka tekstów. Były to piosenki, mantry w sanskrycie, modlitwy śpiewane, własne teksty, cokolwiek, byle tylko zajmowało mi umysł i miało jakiś związek z radością lub miłością. Treść nie była najważniejsza, chodziło przede wszystkim o to, żeby zatrzymać ten ciągły strumień negatywnego myślenia, który towarzyszył mi stale.

Śpiewałam na przykład tak:

„Radość tchnij w serce me bym był zdrowy, radość tchnij proszę w serce me…” I tak powiedzmy przez godzinę, aż mi się całkiem znudziło. A później na przykład tak: „…śpiewaj radosną pieśń, la, la, la, la… (zapomniałam słów).

 Śpiewałam najczęściej tylko w głowie, ale gdy byłam sama to wyśpiewywałam je na cały głos. Zdecydowałam się na śpiewanie, ponieważ wypowiadanie afirmacji w takich ilościach jest dla mnie strasznie nudne, a poza tym często staje się bezmyślnym klepaniem. Natomiast w śpiewaniu łatwiej wykrzesać z siebie pozytywne emocje.

I jeszcze jedna ważna rzecz związana z afirmacjami. Gdy ktoś uważa, że wypowiadane przez  niego afirmacje są nieprawdziwe, np. „jestem zdrowa” podczas gdy ledwo się rusza, albo „jestem bogata” gdy nie ma za co zapłacić rachunków, to w takim przypadku podświadomość często blokuje dostęp do siebie takich treści. Po prostu rozpoznaje je jako nieprawdziwe i nie przyjmuje do wiadomości. Natomiast gdy te same słowa są w piosence, to nie rozpatruje się tego w kategorii czy słowa są prawdziwe czy nie, podświadomość ma do nich obojętny stosunek i w efekcie wchłania wibracje takich słów.

 Oczywiście te wszystkie teksty śpiewałam równocześnie wykonując swoje obowiązki. Przestawałam tylko wtedy, gdy z kimś rozmawiałam, albo musiałam się na czymś intensywnie skupić. Ale w takich sytuacjach umysł był wystarczająco zajęty, a o to przecież chodziło. Dodatkowa korzyść tego była taka, że cały czas żyłam w teraźniejszości.

 W tamtym czasie wszelkie sprawy nie związane z leczeniem odeszły na boczny tor. Okazało się nagle, że świat wcale się nie zawalił, gdy ja przestałam się o wszystko martwić. A nie mogłam się martwić, ponieważ cały czas umysł miałam zajęty czymś innym. To była kolejna rzecz, która wcześniej wydawała mi się niemożliwa do osiągnięcia.

 Pamiętam, że miałam już serdecznie dość tego śpiewania. No i ta świadomość, że jutro znowu to samo, i pojutrze i nie wiadomo jak długo jeszcze. Ale robiłam to całymi dniami, nie przestawałam ani na chwilę. Cokolwiek robiłam cały czas miałam w głowie swój występ. Zauważyłam bowiem, że jak tylko zwolnię kontrolę nad tym o czym myślę, to nie minie kilka minut, a może nawet sekund, a już jakaś negatywna myśl pojawia się w głowie. I nawet nie to jest najgorsze, że takie myśli się pojawiają, tylko, że ja ich po prostu nie zauważam! Tak bardzo byłam przyzwyczajona do negatywnego myślenia, że nie byłam w stanie wychwycić takich myśli jeśli się na tym nie skupiłam. A z jednej myśli powstaje bardzo łatwo cały ciąg myślowy, który może trwać bardzo długo, nawet całe życie, dotąd aż się nie obudzimy i nie powiemy: dość tego!

Dlatego właśnie największy nacisk położyłam na zapanowanie nad umysłem. Ale to nie było wszystko co robiłam w kierunku leczenia. Ale o tym w następnym odcinku.